Każde kolejne pojawienie się piosenki Anny Jantar w radiu wywołuje u mnie wyostrzenie zmysłów, każdy program telewizyjny – przeżywanie na nowo tego, co znam właściwie na pamięć. Do tego stopnia, że w czasie oglądania występu z piosenką „Nie wierz mi, nie ufaj mi” z Opola’78 dostałem wypieków, dreszczy, a mój puls gwałtownie przyśpieszył… Myślę, że jest pewne wytłumaczenie tego stanu. Umysł ludzki przyswaja i zapamiętuje to, co sprawia przyjemność i przynosi wytchnienie, stąd też dąży do powtarzania bodźców, które wywołują te emocje. Najpewniej dlatego ta muzyka tak bardzo „zrosła się” z moim życiem i trwa z nim od ponad 12 lat. Zupełnie normalne jest dla mnie to, że codziennie słyszę ten znajomy głos – czy to w drodze do/z pracy, czy będąc w domu. W moim pokoju centralne miejsce zajmuje winyl „Zawsze gdzieś czeka ktoś…”, a półkę wypełniają płyty CD i książki, których bohaterką jest właśnie Anna Jantar. Dopełniając obrazu całości muszę wspomnieć o tym, że nad moim łóżkiem wisi jej plakat z marcowego wydania miesięcznika „Retro”, przy którym zasypiam i budzę się. Może ktoś zarzuci mi życie przeszłością (na dodatek taką, której nie znam z autopsji), ale mi to nie przeszkadza.
Wbrew pozorom, pisanie o Annie Jantar nie przychodzi mi z łatwością. Chyba dlatego, że od tylu lat jest gdzieś obok mnie, wnosi swoim głosem radość do mojego życia i… zrozumienie. Nie ocenia, nie krytykuje, po prostu jest. To może się wydawać nieco szalone, ale podejrzewam, że każdy z nas ma takie swoje prywatne, pewnie i nieco egoistyczne, wyobrażenie na temat Ani i jej roli w naszej ziemskiej egzystencji. Zwłaszcza, kiedy w wyśpiewanych przez nią słowach odnajdujemy takie, które zdają się opisywać nas samych. Świat nigdzie nie jest rajem, więc niech ci się nie zdaje, że swe szczęście gdzieś dogoni – kto, jak ty mało o nim wie. Wydaje mi się, że taki sposób myślenia o sobie i postaci, którą wybrało się na swoją ulubienicę, bardzo pomaga w zmaganiu się z trudami codzienności. I to właśnie one mają największy wpływ na „cementowanie” tej relacji.
W moim przypadku ma już ona pewny „staż”, dzięki czemu ewoluowała i stała się przez to bardziej dojrzała. Pamiętam swoje bezkrytyczne podejście do twórczości Anny Jantar, w tym zabawne „wymyślanie” miejsc, jakie zajmowała w corocznych plebiscytach popularności „Panoramy” (zawsze w pierwszej trójce). Początkowo znałem tylko wyniki obejmujące rok 1975, więc miałem szerokie pole do puszczenia wodzy fantazji. Z uśmiechem wspominam również swój pierwszy kontakt z Internetem – oczywiście pierwszym hasłem wpisanym przeze mnie w wyszukiwarkę było: Anna Jantar. Odwiedzałem wówczas jej oficjalną stronę, szukając m.in. informacji o wydanych przez nią albumach. Nie pamiętałem tytułów piosenek, dlatego np. „Jambalayę” i „Na pół gwizdka nie ma co żyć” umiejscowiłem na longplayu „Zawsze gdzieś czeka ktoś…”! Oczywiście tylko w ramach zapewnienia mu odpowiedniego „nasycenia” przebojami. Ten niefrasobliwy okres z czasem przeminął i wtedy pojawiły się pewne pretensje o to, że można było więcej, lepiej, bardziej przebojowo… To zabawne, ale na szczęście przeminęło z wiatrem, gdzieś przepadło nagle. Mimo upływu lat nie potrafię być całkowicie obiektywny wobec Anny Jantar i najpewniej nigdy nie będę. Różne dziwne i nieuzasadnione opinie, czy pomówienia na jej temat budzą we mnie złość i trudno mi przejść obok nich obojętnie. Cóż, tak już jest, tak musi być.
Trudno jest mi napisać coś, co w pewien sposób zamknie tych kilka akapitów. Bo i chyba nie jest możliwe podsumowanie czegoś, co kilka lat temu okazało się być przysłowiową pomocną ręką, która wniosła w moje życie tyle słońca w całym mieście.