Legendy umierają młodo… Elvis Presley, Janis Joplin. Ci ludzie żyją we wspomnieniach innych osób. Podobnie jak Ania Jantar, którą w marcu 1980 roku odprowadziłem na lotnisko w Nowym Jorku, na samolot do Warszawy. Zrobiłem jej ostatnie zdjęcie, przy aparacie telefonicznym. Chciała jeszcze zadzwonić, nie wiem do kogo, to była taka zwykła lokalna rozmowa. Potem wyciągnęła kliszę z aparatu, bo to do niej należał ten Canon i poprosiła, abym zdjęcia wywołał w Stanach. Tak się też stało. Zdjęcia odebrałem, kiedy jej już nie było wśród nas…
Przyleciała do Stanów na swoje, jak się później okazało, ostatnie w życiu koncerty, pod koniec 1979 roku, do Chicago. Klub polonijny nazywał się EUROPEJSKA LOUNGE. Właściciel klubu, Walter Lenczowski kupił salę na 800 osób, na północy miasta i w Sylwestra odbyło się huczne otwarcie nowego klubu pod nazwa MILFORD . Gwiazdą była oczywiście Ania, która śpiewała z Perfectem. Ja w tym samym czasie, wraz ze swoim zespołem TRAGAP byłem w New Jersey, koło Nowego Jorku, w miejscowości Clifton. Pod koniec stycznia dołączyła do nas Ania i występowaliśmy razem w klubie ZODIAK.
Znałem ją już wcześniej, ponieważ spotkaliśmy się w Warszawie przy okazji kręcenia jakiegoś "Podwieczorku przy mikrofonie" lub innego programu, którego tytułu już nie pamiętam. Świetnie się z nią współpracowało, ponieważ nie miała nic z gwiazdorstwa, była wspaniałym człowiekiem, kumplem. Miała absolutny słuch i była bardzo, ale to bardzo umuzykalniona. Świetnie śpiewała po angielsku. Na swoich koncertach wykonywała wówczas dwie piosenki z filmu "Grease". Utwory te nagrała w Polsce na singla i jeden z nich: "You Are The One That I Want" śpiewała w duecie z Stanisławem Sojką. W trakcie naszych koncertów partia Sojki, lub Travolty, jak kto woli, przypadła Irenie Gałązce, koleżance z zespołu.
Bez wątpienia talent Jarka Kukulskiego i jego melodie, łatwo wpadające w ucho, pomogły Ani w karierze, ona jednak często myślała o zmianie stylu. Przychodzi w życiu zdolnych ludzi taki moment, że zaczynają być ambitni. Dla każdego wykonawcy to jednak trudna decyzja, aby całkowicie zmienić styl. Muzyka ambitna jest przecież dla określonego, wąskiego kręgu odbiorców. Anię oklaskiwano i kochano w Polsce właśnie za jej melodyjne piosenki. Jeździła na trasy, w trakcie których dawała dwa koncerty dziennie, a w weekendy nawet cztery! PRL i tzw. imprezy Ludziom Dobrej Roboty gwarantowały pracę właściwie od rana do nocy. A była przecież piosenkarką z górnej półki, propozycji miała mnóstwo. W Stanach grało się dla Polonii, która wtedy pod koniec lat 70-tych w niczym nie przypominała tej prawdziwej Ameryki. Czuło się pewien prowincjonalizm i chyba tylko dobrze zaopatrzone sklepy w polonijnym Chicago przypominały o tym, że znajdujemy się w innym systemie. Ania nabijała się często z wywiadów, jakie po powrocie z "TURNEE", udzielały nasze GWIAZDY ówczesnym mediom, opowiadając przeróżne dyrdymałki. Sama zresztą też miała pomysł na zabawną wypowiedź. W Clifton graliśmy kilka tygodni, ostatni nasz koncert z Anią przypadkowo ktoś nagrał na taśmę magnetofonową. Piękna to pamiątka...
Ania odlatywała do Warszawy w czwartek, 13 marca. Przed wyjazdem załatwiała jeszcze parę spraw, spotykała się ze znajomymi, których miała sporo. Wiele osób prosiło ją o przewiezienie do Polski listów, przesyłek. W środę telefonowała do domu, rozmawiała długo ze swoją mamą… "Pojutrze się zobaczymy" - pamiętam jej słowa. Mówiła coś do małej Natalii, która była jej oczkiem w głowie, jej całym życiem. Bardzo tęskniła. W czwartek, w dzień wylotu zaczął padać śnieg, właściwie to śnieżyca się zrobiła. Jechaliśmy na lotnisko Kennedy´ego bardzo długo. Było ponuro, nieprzyjemnie. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że lotnisko jest zamknięte. Nie wiadomo było, czy samolot poleci, czy nie. Odprowadziłem ją, aż pod sam gate, bo wtedy to było możliwe. Przez szybę oglądaliśmy oblodzony samolot LOT-u - "Kopernik". Zażartowałem i powiedziałem: "Zobacz, jak ten samolot wygląda, cały oblodzony, czy on w ogóle doleci?" Ania odpowiedziała: "Przecież to ruska maszyna, tyle razy dolatywała to i teraz doleci". Kiedy zaczęli już wpuszczać ludzi do samolotu, ustawiła się najpierw drużyna bokserska, sportowcy - wszyscy ubrani w dresy. Na pokładzie samolotu była też moja znajoma stewardessa, którą poznałem rok wcześniej lecąc "Kopernikiem" ze Stanów do Polski. Pożegnałem się z Anią, samolot wystartował po godz. 21.00, miał ponad dwie godziny opóźnienia. Wróciłem do domu.
Kiedy człowiek czyta o wypadkach, katastrofach lotniczych to nie zdaje sobie sprawy, co to znaczy kiedy w takim wypadku ginie ktoś bliski. Straszny szok. W momencie, kiedy wręcz dotknąłem tego pieprzonego samolotu i bliską mi osobę wsadziłem w ten samolot….to jest jak kubeł zimnej wody. Miała 29 lat, całe życie przed sobą, duże plany, wiedziała że to był jej moment, jej czas, była na topie. Plotki, że jej w tym samolocie nie było - to po prostu kretynizm. Ludzie lubią sensacje, co zrobić.
Ten ostatni wieczór, droga na lotnisko wbiły mi się w pamięć i pamiętam wszystko z fotograficzną dokładnością. Długo rozmawialismy, opowiadała mi o swoich sprawach, często bardzo osobistych. Była trochę pogubiona w życiu. Po wypadku wywołałem zdjęcia, które robiłem jej przed wejściem do samolotu. Przekazałem odbitki Jarkowi Kukulskiemu, kiedy odwiedził mnie w USA, rok po wypadku. Ja postanowiłem do Polski już wtedy nie wracać i mieszkam w Chicago na stale do dzisiaj.
"Tyle słońca jest w areszcie, nie widziałeś tego jeszcze - popatrz, o popatrz!" - po koncertach wygłupialiśmy się często i śpiewaliśmy Ani już w naszym, wąskim gronie ten jej wielki przebój z "nieco" przerobionym tekstem. Śmiała się głośno… i taką właśnie roześmianą Anię, pełną życia i energii zapamiętałem do dziś.